środa, 28 grudnia 2011

Racuchy drożdżowe


U mnie na Wschodzie na Wigilię je się racuchy. Niektórych to dziwi, niektórych szokuje, a dla mnie to zjawisko całkowicie normalne. Zawsze na Wigilię przywoziła je na wielkim talerzu Babcia, teraz ja je smażę. Pierwsze podejście było bardzo udane, choć nie były to racuchy babcine. Babcia kładła je łyżką na patelnię, ja formowałam kulki. Gdzie jest różnica? No cóż, ja swoje ciasto wyrobiłam, a wystarczy wymieszać łyżką byle jak i odstawić na chwilę :)
  • 0,5 kg mąki pszennej
  • 50 g świeżych drożdży
  • 2-3 łyżki cukru + 2 łyżki do drożdzy
  • 0,5 litra letniego mleka
  • 1 jajko
  • 50 g masła rozpuszczonego w mleku
 Drożdże zasypać cukrem i polać 5 łyżkami mleka. Odstawić na chwilę, aż powiększą swoją objętość.
W dużej misce roztrzepać jajko z cukrem. Dodajemy mąkę i drożdże. Zalewamy mlekiem z masłem. I teraz - albo wyrabiamy elastyczne ciasto i odstawiamy do wyrośnięcia albo mieszamy łyżką. Smażymy na rozgrzanej patelni z olejem na małym ogniu. Smażenie  nie trwa długo - do lekkiego zbrązowienia. Możemy posypać cukrem pudrem. W wersji burżujskiej możemy dodać jabłka :)

piątek, 23 grudnia 2011

Piernik staropolski


Bałam się tego przepisu. No jak to ciasto ma leżeć  5 tygodni bez pieczenia? Zepsuje się jak nic. Jeszcze Mama, która była zupełnie przeciwna. To zdecydowanie dziwny przepis.
I zaczęły się poszukiwania. Czytanie historii pierników. Wiecie, że w dawnych czasach, gdy rodziła się córka, to zagniatało się ciasto na piernik, a piekło, gdy szła z mąż? Biorąc pod uwagę, że to jakieś 15 lat, pomyślałam, że mój 5 tygodniowy to wcale nie tak długo będzie leżał :)
Zagniotłam, zostawiłam, trzy dni temu upiekłam. Od wczoraj jem i żyję :) Czyli jednak nie psuje się to ciasto. Jest inny. Piernikowy, choć jak dla mnie zdecydowanie więcej przyprawy piernikowej potrzeba. Nie jest zbytnio suchy, choć tak wygląda na przesuszony :) Ja go zdecydowanie powtórzę i tym razem z pełnej porcji przy najbliższej możliwej okazji.

Źródło przepisu - internet. Przeczytałam chyba wszystkie możliwe wariacje na ten piernik. Ja cytuję za Dorotus76 z Moje Wypieki, bo jej wersja zdecydowanie powtarza się najczęściej.


Składniki:
  • pół kg miodu
  • niepełne 2 szklanki cukru
  • 25 dag masła
  • 1 kg mąki pszennej
  • 3 jajka
  • 3 płaskie łyżeczki sody oczyszczonej
  • pół szklanki mleka
  • pół łyżeczki soli
  • 2 - 3 torebki przyprawy do piernika (40 g w torebce)

Miód, cukier i masło podgrzać stopniowo, niemal do wrzenia, wymieszać porządnie i ostudzić.
Do chłodnej masy dodać mąkę pszenną, jajka, sodę oczyszczoną rozpuszczoną w połowie szklanki mleka, sól i przyprawę do piernika. Ciasto starannie wyrobić i przełożyć do kamionkowego lub emaliowanego garnka. Przykryć ściereczką i odstawić w chłodne miejsce na 5 - 6 tygodni. Piec 3 - 4 dni przed świetami. 

Pieczenie:
Ciasto podzielić na 2 - 3 części, rozwałkować (najlepsza grubość około pół cm) i piec w dużej blaszce w temperaturze około 160 - 180ºC (zależy od piekarnika) przez około 15 - 20 minut (zależy od grubości placka). Placki ochłodzić.
Ochłodzone placki przełożyć podgrzanymi powidłami śliwkowymi (można je wymieszać z bakaliami), przykryć arkuszem papieru i równomiernie obciążyć, odstawić do 'skruszenia' na 3 - 4 dni.
 
Piernik polać czekoladą lub lukrem (z lukrem dłużej się przechowuje). Długo zachowuje świeżość, wystarczy go zawinąć w papier lub ściereczkę, by nie wysychał.

Ważna uwaga:
Wyrobione ciasto jest dość luźne. Po leżakowaniu w zimnie tężeje i daje się rozwałkowywać (trzeba jednak podsypywać mąką).
Smacznego :)

  • Moje ciasto było masakrycznie luźne - aż się bałam i dosypałam trochę mąki. Po 5 tygodniach było doskonale twarde.
  • Ja owinęłam w folię spożywczą i ścierkę. Na to deska z książkami do fizyki - w końcu znalazły godne miejsce i funkcję :) Tak stało 2 dni. Dłużej nie wytrzymałam, musiałam spróbować, a po teście palca doszłam do wniosku, że jest dostatecznie miękkie.
  • Dodawajcie dużo, dużo marmolady - wsiąka i ucieka. Trochę się zdziwiłam, że tylko tyle zostało w środku, bo bałam się, że będzie czuć tylko marmoladę, a tu niespodzianka - nie ma jej :) 
  • Nie umiem robić polewy z czekolady, dlatego to co mój piernik ma na wierzchu wygląda jak wygląda. Grunt, że smakuje ok :)
Polecam gorąco :)

wtorek, 20 grudnia 2011

Pomysł na prezent - pierniczki

 
Prawie dwa tygodnie bez pisania. Głupio mi przed samą sobą. Najpierw nie było zdjęć, potem czasu, a teraz angina. Uwielbiam dobijać się przed świętami/egzaminami/ważnymi kolokwiami. I leżę sobie w łóżeczku, zgodnie z przykazem pana doktora. Wczoraj miałam dzień buntu przeciwko komputerowi (od czego są smartfony ;) ), dziś już czuję się na tyle ok, że piszę. Piszę o długo obiecywanych pierniczkach. Przepis prosty, szybki, przyjemny. Udany. Przetestowany na prawie tysiącu sztuk. Najpierw prawie 450 w domu, później grubo ponad 100 z Olgą, na koniec ok. 300 pierniczków z Anią. A w kolejce druga Ania z Moniką, które będą robić już same :)
Z pozytywnych aspektów - wyszły w domu Oldze, która podobno nie umie piec...

W rolach głównych:
  • 1 kg mąki + spory zapas na podsypywanie
  • 400 g płynnego miodu
  • 300 g cukru pudru
  • 200 g masła śmietankowego
  • 2 całe jajka
  • 2 żółtka
  • 2 czubate łyżki sody
  • 2 opakowania (ok. 40 g łącznie) przyprawy do piernika
  • 1 czubata łyżka kakao
  • 0,5 łyżeczki proszku do pieczenia
Masło rozpuszczamy w rondelku i pozostawiamy do ostygnięcia. Miód jeśli nie jest płynny również możemy podgrzać w oddzielnym garnuszku.

 Mąkę przesiewamy z cukrem pudrem. Dodajemy sodę, proszek, kakao i przyprawę. Ilość kakao zależy od upodobań smakowych - jeśli chcecie bardziej kakaowe pierniczki sypnijcie więcej. Ja chciałam tylko nadać im ciemniejszy kolor. Natomiast nie żałowałam przyprawy piernikowej - wsypałam ponad 2,5 opakowania. Całość dobrze mieszamy, aby nasza sucha mieszanka była dość jednolita.

Jajka z żółtkami ubijamy mikserem ok. 3 - 4 minuty. Potem powoli dolewamy miód i miksujemy dalej. Po uzyskaniu jednolitej masy stopniowo dosypujemy suche składniki. Ja wsypywałam po łyżce nie przestając miksować do uzyskania dość gęstej masy. Wtedy przeszłam na "tryb ręczny" :) Resztę mąki stopniowo wgniatałam do ciasta ręką dodając po trochę masła - nie wlewałam go w całości, aby ułatwiać sobie co chwila dodawanie kolejnej porcji mąki. Całe ciasto w końcowej fazie powinno ładnie się formować i mieć zwartą strukturę. Formujemy kulę i wkładamy na noc do lodówki.

Następnego dnia przystępujemy do fazy pieczenia - piekarnik na 180 stopni. Odcinamy kawałek ciasta, które powinno być dość twarde. Jeśli nie jest (albo pierwsza tura pierniczków po upieczeniu bardzo się rozleje) i klei się strasznie  - dosypcie mąki. Tyle, aż będzie się z nim dobrze pracować. Ciasto wałkujemy nie za cienko, nie za grubo. Ja lubię dość cienkie i kruche pierniczki, ale to moja lokalna perwersja. Grubsze są również bardzo dobre i takie polecam :)
Wycinamy foremkami kształty, smarujemy roztrzepanym jajkiem (lub nie - jeśli będziemy lukrować pierniki lub nie mamy pędzla... to spokojnie możemy ten element pominąć), wykładamy na blachę wysmarowaną margaryną i wkładamy do nagrzanego piekarnika na ok. 7 minut. Powtarzamy aż do wykończenia ciasta.

Wystudzone pierniczki możemy polukrować. Sparzone białko ubijamy na sztywną pianę. Dodajemy do niego stopniowo przesiany cukier puder aż do uzyskania gęstego lukru (czyli mniej więcej 1 szklankę). Część lukru możemy zabarwić barwnikami spożywczymi. Ja polecam w proszku - są strasznie wydajne - do zabarwienia części lukru użyłam dosłownie kilku kolorowych opiłków. Nie spodziewałam się, że są aż tak intensywne.

Gotowe pierniczki chowamy do szczelnego pojemnika. Powinny zmięknąć po kilku dniach (te, które zostały w domu faktycznie zmiękły, te, które robiłam w akademiku... no cóż, nie doczekały więcej niż kolejnego dnia, dlatego nie było na czym testować).

Kto jeszcze nie zrobił - do dzieła!

czwartek, 8 grudnia 2011

Comber z jelenia w cieście z borowikami

Pierwszy z obiecanych przepisów z warsztatów w Makro. Comber z jelenia czyli danie główne. Fantastyczny pomysł zapakowania mięsa w naleśnika i ciasto francuskie. Myślę, że wykorzystam go z łatwiej dostępnym mięchem niż jeleń. Do tego dodatek prawdziwych grzybów i rewelacyjnej konfitury z cebuli... Nie będę nikogo namawiać do próbowania. Ja się po prostu dziwię, że jeszcze nie zaczynacie robić :)

Do przygotowania tego wykwintnego i całkiem prostego dania potrzebujemy:
  • filet z jelenia/sarny tudzież dowolne mięsko
  • borowiki (lub inne grzyby dostępne pod ręką)
  • kilka suszonych śliwek
  • cebula
  • jajko
  • mąka
  • mleko
Mięso z jelenia marynujemy na 2-3 godziny przed rozpoczęciem pieczenia. Na warsztatach do marynaty użyłam odrobiny rozmarynu, pieprzu, soli, ząbka czosnku i łyżki oliwy.
Z mąki, jajka i mleka smażymy jednego naleśnika. System jest prosty - jeden arkusz ciasta francuskiego = jeden naleśnik = 2 porcje potrawy. Mięsko krótko obsmażamy na patelni grillowej. Chodzi o to, aby zamknąć jego strukturę i żeby nie pływało w czasie pieczenia.
W międzyczasie kroimy i podsmażamy grzyby z cebulką. Pod koniec smażenia dodajemy kilka pokrojonych plasterki suszonych śliwek. Połowę wykładamy na spód naleśnika. Pakujemy mięso i pozostałą cześć farszu. Naleśnika ciasno zwijamy - jak krokieta/pasztecika.

Całość szczelnie owijamy ciastem francuskim i na wierzchu tworzymy fantazyjną falbankę :)
Pieczemy 18-20 minut w 220 stopniach.

W czasie pieczenia przygotowujemy konfiturę z czerwonej cebuli. Pokrojoną w piórka cebulę lekko podsmażamy na maśle. Dodajemy łyżkę miodu i ok. 70 ml octu balsamicznego. Gotujemy tak długo, aż uzyskamy gęstą, ciągnącą się konfiturę. Można też zrobić to metodą uproszczoną - zamiast octu można użyć kremu balsamicznego, który już jest bardzo gęsty. Wtedy przygotowanie trwa nie dłużej niż 5 minut. Przecież każdemu może zdarzyć się pomylić ocet z kremem, prawda? ;)

 Wygląda pysznie, prawda?



wtorek, 6 grudnia 2011

Smaki lasu - spotkanie z dziczyzną


Pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w warsztatach kulinarnych i muszę to powiedzieć - chcę jeszcze!!!

W sobotę miałam przyjemność spotkać się w z wieloma blogerkami w Centrum Rozwoju Firm na spotkaniu zorganizowanym przez Makro i Durszaka. Mogłam zobaczyć na żywo, poznać i porozmawiać z autorkami blogów, które są dla mnie wielką inspiracją. Atmosfera, która panowała? Jakbyśmy wszystkie znały się od dawna, wszystkie coś o sobie wiedziały. Było miło, ciepło i rodzinnie - szybko znikła moja nieśmiałość ;) i dzięki temu spędziłam niezapomniane 4 godziny.

A po co w ogóle tam się zebrałyśmy?
Gotować :) Ale gotować nie byle co, tylko dziczyznę. Moja pierwsza myśl - masakra, ja i dziczyzna? Ja dziczyznę widziałam tylko na zdjęciach. Na pewno wyjdę na sierotę, która sobie nie radzi. Otóż w rzeczywistości mało kto miał kontakt z mięchem z lasu, a nie radzić sobie nie dało rady. Całość świetnie przygotowana - stanowiska pracy wyposażone we wszystko, co było nam potrzebne, 2 wielkie ekrany, na których mogłyśmy podglądać, co mistrz Piotr robi w danej chwili i kopiować jego poczynania. Całość przebiegała szybko i sprawnie, tak, że nie miałyśmy czasu się nudzić czy czekać na następny ruch.

W sumie przygotowałyśmy trzy potrawy - wędzony comber sarni na sałatce z blanszowanych warzyw oraz z gruszką w grzańcu galicyjskim, comber jeleni w cieście z borowikami oraz pasztet z dzika. Przepisy postaram się dodać jak najszybciej - muszę trochę ogarnąć się z nauką (ach, kolokwia...)
Comber sarni z warzywami i gruszką
Jeleń w cieście z borowikami

Pasztet z dzika

Po przygotowaniu pierwszych potraw, gdy spróbowałyśmy sarny, a jeleń pobiegł do pieca miałyśmy przerwę, podczas której Marcin - wszechogarniacz Durszlaka - przybliżył nam krótko historię serwisu oraz podzielił się planami na przyszłość.

A gdy jeleń był gotowy zaczęła się uczta :) Pięknie przygotowana sala, cała góra przystawek naszykowanych przez kucharzy. Szczególnie smaczny był tatar z pstrąga na pumperniklu, którego spróbowałam tylko dla tego, że ładnie wyglądał i nie wiedziałam, co to jest :) Gdybym wiedziała, że to ryba... No cóż, moja antymiłość do ryb przeżyła kryzys, bo ta przystawka była bardzo dobra.
I bajeczne desery - rolada z makiem, sernik z polewą, łyżeczki z wiśniami w alkoholu udekorowane bitą śmietaną. Genialne pierogi z jagodami gotowane w śmietanie kremówce - patent do przetestowania w domu. Wszystko tak pyszne, tak zachęcające... że po pierwsze nie dałyśmy rady nawet spróbować pasztetu - zapakowałyśmy do toreb na wynos, a po drugie... moja plan dietowy przeżył poważny szok termiczny :) Mówi się trudno, nie po to człowiek gotuje takie pyszności, żeby nie spróbować choć odrobiny.


Bardzo dziękuję za wspólnie spędzony czas wszystkim blogerkom, które brały udział w warsztatach. Dziękuję również za zaproszenie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mogła powtórzyć takie spotkanie :) Szczególne podziękowania dla Renaty, z którą dzielnie razem przygotowałyśmy te wszystkie pyszności i dzięki której przeżyłam wspaniałą sobotę.


Dodatkowo dziękuję za zdjęcia, bo przecież z moją sklerozą nie wpadłam na taki genialny pomysł, żeby wziąć ze sobą aparat :)

piątek, 2 grudnia 2011

Pizza?

Z mojego ulubionego listopada zupełnie niepostrzeżenie zrobił się grudzień. Może trochę postrzeżenie, bo wszystkie sklepy już od kilku tygodni przypominają, że czas najwyższy zrobić zakupy świąteczne. A pogoda? Śniegu nie ma, to co to za grudzień :) Swoją drogą, pamiętam, że moje urodziny bez śniegu to się rzadko zdarzały. W tym roku, jak zaczarowane. R. się cieszy, bo nie mogę go nacierać śniegiem. Ja w sumie też jeszcze nie płaczę, bo notoryczny brak czasu odczuwam w braku adekwatnej odzieży zimowej :) Chociaż dorobiłam się już szalika. Wydziergałam w poprzedni weekend olbrzymi, 1.80 cm szalik. Do czapki z poprzedniego roku :) Czapkę i tak trzeba nową zrobić, bo jakaś taka dziurawa się mi zrobiła i wiatru w niej dużo. A szalik lubię.

Lubię też pizzę. Lubię to ciasto -nieciasto. Z białego sera i otrębów. Nie smakuje jak klasyczna pizza, ale jest naprawdę dobra. R. początkowo niechętny, jak usłyszał, że to dietowa, a gdy kazałam mu spróbować i przełykał z zamkniętymi oczami pierwszy kę, wielki kawałek pochłonął ze smakiem :) A jednak :)
Przepis jest na dni białkowe, ale nic nie szkodzi na przeszkodzie, żeby dodać mu warzyw. Na obiad, na kolację. Bez pieczenia robiłam ją wczoraj w 20 minut.

Spód:
  • kostka sera białego - wg diety powinien być chudy, no ale bez przesady ;)
  • 3/4 szklanki otrębów
  • 1 jajko
  • 2-3 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2-3 łyżeczki mleka w proszku
  • szczypta soli
Wszystkie składniki wymieszać ręką. Wyłożyć na blaszce. Można też dodać ulubione zioła. Wrzucić do piekarnika na ok. 20 minut - do podpieczenia.

Farsz:
  • pełna dowolność
  • wędlinka
  • chuda kiełbaska
  • cebula
Kiełbaskę, wędlinę podsmażam na patelni. Kroję w kostkę cebulę i dokładam na patelnię. Doprawiam warzywkiem. Czekam aż zmięknie. Gotowe.
Taka wersja minimalistyczna całkowicie mnie zaspokaja. Prosta, sycąca, dobra. Przecież nie trzeba dużo kombinować, żeby było smaczne?

Wierzch:
  • opakowanie serka wiejskiego
Niespodzianka. Nie wolno sera żółtego. Ale pizza bez sera? Nie ma mowy. Rozpuszczamy serek wiejski, możemy go lekko zagęścić. Polewamy nim dodatki wyłożone na podpieczonym spodzie. U mnie jeszcze garść koperku. I do piekarnika na kolejne 20 minut. Spróbujcie.

Pomysł na taką pizzę wpadł mi do głowy po długim przeglądaniu bloga "Z kotem w kuchni". Trochę zapożyczyłam, nawet pozapisywałam na karteczkach składniki, a jak przyszło co do czego, to poszłam do kuchni i losowo mieszałam to, co było pod ręką :)


A w sobotę robię dziczyznę! Cieszę się jak małe dziecko i boję strasznie, bo nigdy nie robiłam nic innego poza wieprzowiną i kurczakiem. Na pewno wyjdę na zieloną i głupią, ale i tak się cieszę :)

poniedziałek, 28 listopada 2011

Le petit déjeuner 13 - jajkowa sałatka


Czy śniadanie na Dukanie musi być nudne? Musi, bo zazwyczaj to serek wiejski albo jogurt. Tym razem miałam trochę więcej czasu, dlatego zrobiłam sałatkę. Banalnie prosta, działa na zasadzie - wrzuć wszystko co masz w lodówce i sprawdź czy będzie jadalne:)

  • 2 jajka
  • łosoś wędzony
  • ogórek konserwowy
  • cebula
  • jogurt, koperek, sól, pieprz
Jajka ugotowałam na twardo. Jedno pokroiłam w drobną kostkę razem z ogórkiem i cebulką.Wymieszałam z łososiem. Na wierzchu artystycznie rozłożyłam drugie jajko z ogórkiem :)  Do tego odrobina jogurtu naturalnego i przyprawy. I gotowe :)

Miłego tygodnia!

niedziela, 27 listopada 2011

B-party: przekąski z ciasta francuskiego


Po daniu głównym, które pewnie ukaże się wkrótce i tarcie musem czekoladowym na moich gości czekały przekąski z ciasta francuskiego. Czekały, czekały i czekały. Nikt ich nie ruszał, leżały sobie z boku takie smutne i opuszczone, dopóki Olka nie zjadła jednej. A potem... no cóż, 3 minuty później nie było niczego :) O powodzeniu świadczy fakt, że mój sąsiad złożył zamówienie na 100 takowych ;)

Przekąski były  dwojakiego rodzaju:
  • minipizza
  • parówa w cieście
Do minipizzy potrzebujemy:
  • arkusz ciasta francuskiego
  • 2-3 pomidory
  • kilka plasterków szynki
  • mozzarella w małych kulkach
  • kilka oliwek
Z ciasta szklanką wykrajamy spody. Ja użyłam szklanki sześciokątnej - okrągłe są nudne, kwadratowe takie trywialne :) Na ciasto kładziemy wędlinę, plasterek pomidora, plasterki mozzarelli i oliwki. Ogólnie nie można nałożyć zbyt dużo składników, żeby ciasto zdołało urosnąć - gdy wierzch będzie za ciężki otrzymamy surowy, spalony placek. Posypujemy ziołami prowansalskimi i wkładamy do piekarnika na 25-30 minut. Rewelacyjne na ciepło, u mnie pochłonięte na zimno z zachwytem :)

Parówka w cieście:
  • parówki
  • arkusz ciasta francuskiego
Parówki dzielimy na mniejsze części - moje berlinki dzieliłam na 3. Takie mniejsze kawałki są w sam raz jako przekąski, dużo wygodniejsze niż w całości. Parówkę dokładnie oklejamy kawałkiem ciasta francuskiego i lekko je nacinamy z jednej strony. Możemy posypać ziołami i posmarować jajkiem (wtedy będą pięknie złote), można nie - będą trochę bledsze, ale równie pyszne. Pieczemy 25 minut.

Ilości nie podaję - z 1 arkusza wyszło mi ok. 12 minipizz (wszystko zależy od wielkości szklanki). I jakby nie patrzeć, nie martwcie się, że nie zejdą. Będziecie żałować, że tylko tyle zrobiliście. Robi się szybko i bezproblemowo a goście są zachwyceni :)

P.S - przyjmuję hurtowe zamówienia na minipizze :)
Miłej niedzieli!

sobota, 26 listopada 2011

B-party. Tarta z musem z białej czekolady.

Z okazji mych wczorajszych imienin/urodzin zorganizowałam małe b-party. Miało być kilka osób, wyszło ciut więcej. Mam dziwne wrażenie, że zrobiłam za mało jedzenia :) Mimo wszystko D. miała problem z zasuwaniem kurtki, a Iza z poruszaniem :) Dlatego teraz będzie kilka przepisów imprezowych. Zacznę od ciasta.

Tarta z musem z białej czekolady wczoraj okazała się hitem. Tak strasznie z nią walczyłam, tak bardzo nie chciała wyjść, a poszła w całości od razu. Iza pokochała ją całym swym wielkim serduszkiem :)
Co lepsze - rozpadała się strasznie, nie dało jej się wyłożyć na talerze w wersji kulturalnej, a nie zostały nawet okruszki :) Czyli chyba jednak nie udawali, że dobra

Ciasto najprostsze z możliwych:
  • 2 szklanki mąki pszennej
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 2 żółtka
  • 1 kostka masła
  • 1/2 szklanki cukru pudru
  • 1/2 opakowania cukru waniliowego
 Mąkę przesiać z cukrem. Mieszamy z pociętym, zimnym masłem do uzyskania "mokrego piasku". Dodajemy żółtka i mieszamy do uzyskania gładkiego ciasta. Wrzucamy na godzinę do lodówki lub na 20 minut do zamrażalki (ja wolę lodówkę, ale jak czasu brak...) W międzyczasie nagrzewamy piekarnik do 180 stopni. Rozwałkowanym ciastem wykładamy formę, nakłuwamy ciasto i pieczemy 20-25 minut - do zezłocenia. Po wyjęciu zostawiamy do ostudzenia.

W tym czasie możemy przygotować mus. Pomysł zapożyczyłam z od Viridianki.
  • 330 g śmietanki kremówki
  • 2 białe czekolady (200 g)
Do garnuszka wlewamy ok. 50 ml śmietanki i wrzucamy pokruszoną czekoladę. Rozpuszczamy i ostudzamy.
Pozostałą kremówkę ubijamy na sztywno (dodałam śmietanfix). Wlewamy czekoladę i miksujemy. Mi się mój mus rozpłynął... Ale po dobrym schłodzeniu zgęstniał (czytaj 10 minutach w zamrażalniku). Wylałam go na tartę i do lodówki na kilka godzin - masa powinna być dość sztywna. Moja nie miała aż tyle czasu, dlatego trochę była płynna na talerzykach, co zupełnie nie zaszkodziło w jej smaku.

Wierzch udekorowałam płatkami migdałowymi i bitą śmietaną. Mmmm :)

wtorek, 22 listopada 2011

Ministerstwo Kawy - lubię!


Ile razy wracałam z uczelni okrężną drogą (czyli muszę zrobić zakupy), zawsze miałam ochotę wstąpić do Ministerstwa. Przyciągała mnie tabliczka z napisem "najlepsza kawa w mieście" i ciekawość. Bo nowe zawsze przyciąga. Za pierwszym razem się zdziwiłam - o, kawiarnia! Skąd ona się tu wzięła. I ciągnęła mnie do siebie od października. Ale jakoś nie miałam okazji wejść. Do dziś. Dziś po bardzo ciekawym wykładzie zapragnęłam kawy. Mając 2 wolne godziny stwierdziłam, że czasu jest idealnie dużo. Ok, fakt, że chwalili się wifi również zadziałał na korzyść.
Wnętrze - bardzo proste. Bez zbędnych udziwnień, szaleństw i wariacji. Mała kawiarnia - dużo przestrzeni. Podobało mi się. Przypominało troszeczkę cudowną kawiarnię z Lozanny, gdzie prostota wygrała jeśli chodzi o dekorację. Wygodny narożnik, przyjemne kolory. Czego chcieć więcej? Kawy!

Moja latte mnie zaskoczyła - podana niestandardowo w wysokiej szklance a w dużej filiżance. Może dla fanatyków podawania latte byłby to błąd, ale nie dla mnie - kocham pić z filiżanek :) Mam swoje dziwactwa - nie znoszę zwykłych, prostych, przezroczystych szklanek, walcowatych kubków i nieforemnych filiżanek. Dlatego mam swoje 3 kubki, których używam zazwyczaj (wszystkie są pościnane niestandardowo), sześciokątne szklanki do zimnych napojów itp :) Ta filiżanka, choć całkiem spora była wygodna w użyciu :)

A smak? No cóż, chyba nie da się zepsuć latte - smakowała tak, jak powinna smakować :) Przed zamówieniem odpowiedziałam na podchwytliwe pytanie - podwójne espresso? Pani, która przygotowywała była bardzo miła - widać, że prowadzą to dziewczyny z pasją. Druga testowana kawa to karmelowa mocha, która była olbrzymia. I pyszna - słodziak z dużą ilością bitej śmietany.

 Z za lady uśmiechały się też ciasta i kanapki, których nie próbowaliśmy. Kawa wystarczyła do pełni szczęścia :)

Zdecydowanie duży plus - i za atmosferę i za lokalizację :) Gdyby jeszcze wprowadzić zniżkę dla studentów lub promocję na latte to go to pokochałabym Ministerstwo Kawy całym sercem :)

http://ministerstwokawy.com/

poniedziałek, 21 listopada 2011

Le petit déjeuner 12 - chleb otrębowy, Dukan.

W zeszłym tygodniu nie miałam czasu na pisanie czegokolwiek. Nawet zrobiłam kilka zdjęć, które względnie mnie satysfakcjonowały (nie lubię zimy...), ale co z tego, gdy czasu zupełnie brak. Dom - Warszawa- dom - Warszawa w ciągu jednego tygodnia do zdecydowanie za dużo... Do tego góra zaliczeń i projektów.

Dodatkowo od wtorku wróciłam do otrębów. Dukan, faza 1. Co to oznacza w praktyce? Wszelkie wariacje na temat serka wiejskiego, jogurtów, kurczaka i otrębów. Czyli moja kreatywność sprowadza się do poziomu poniżej zera. Wczoraj przypomniałam sobie o łososiu, co jest jakimś światełkiem w tunelu :)

A co odkryłam teraz, a o czym nie wiedziałam wcześniej? Chlebek otrębowy. Jak dla mnie zdecydowanie nie przypomina wyglądem chleba - jest mały i płaski, w smaku bardzo otrębowy, ale mi się podoba. Jest świetną alternatywą dla placków, które ostatnim razem mi się przejadły, nie jest suchy i długo zachowuje świeżość. Robi się go ekspresowo:
  • 1 szklanka z czubkiem otrębów owsianych (można dodać trochę pszennych)
  • kostka białego sera
  • szczypta soli
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 jajko
Oddzielamy żółtko od białka - białko ubijamy. Do miski wsypujemy otręby, dodajemy twaróg, sól, proszek i jajko. Dokładnie mieszamy. Opcjonalnie możemy dodać łyżkę serka homogenizowanego naturalnego. Dodajemy białko i gotowe :) Wrzucamy do blaszki - u mnie mała keksówka lub formujemy chlebek. Pieczemy 50 minut w 180 stopniach.
W wersji radykalnie dukanowej - twaróg chudy, itp... W wersji mojej - czyli Dukan Dukanem, ale bez przesady - twaróg tłusty (bo tylko taki nie jest wyschnięty na wiór) i kilka pestek słonecznika do posypania po wierzchu. Nie sądzę, że od nich się umrze, a nadają fajny posmak i zapach :)

Polecam wszystkim - nie tylko odchudzającym się - robi się go szybko, a od czasu do czasu fajnie spróbować czegoś nowego :)

poniedziałek, 14 listopada 2011

Le petit déjeuner 11 - kawa malinowa i rogalik


Znowu nikogo nie zaskoczę. Śniadanie byle jakie - kupczy rogalik. Ale kawa... Lubię takie dni :) Wyszłam do sklepu po coś na śniadanie, kawa klikała w ekspresie, Adele śpiewała. Wróciłam do domu. Adele dalej śpiewa, na wejściu bosko pachnie kawą i jest ciepło. Zatęskniłam za wakacjami. Kiedy ciepło było cały czas, kiedy kawę raczej mroziłam niż chciałam gorącej, kiedy croissant nie tylko wyglądał jak croissant, ale i smakował. Niestety dzisiejszy może się schować... Suchy, bez smaku. Może i dobry, ale skoro spróbowałam najlepszych to ciężko zadowolić się nijakim.

Dlatego zaszalałam z kawą. Z letnim mlekiem zmiksowałam garść lekko rozmrożonych malin. Nie posłodziłam, lubię kwaśne. Choć to potrzebowało cukru. Trudno. Wlałam do wysokiej szklanki. Dolałam delikatnie kawy. Spróbowałam. Dolałam mleka. Tak lubię :)

Poproszę o wakacje z powrotem. Dlaczego po wczesnej jesieni nie może być późna wiosna? Jak zostanę prezydentem to to zmienię :)

sobota, 12 listopada 2011

Quiche Lorraine - naprawdę dobry!

Jeśli upiekę coś pysznego to zdjęcia mam okropne. Najczęściej robione wieczorami, z myślą, że rano zrobię lepsze. A rano nie ma czemu robić zdjęć ;) Dlatego wierzcie mi na słowo - quiche jest pycha! Tak jak Magda Gessler kazała ostatnio w swym programie kucharzowi czuć przepis a nie robić z kartki, ja swój też próbowałam zrobić z głowy. Wyszła dokładnie taka jak chciałam. Taka jak w Szwajcarii tylko mniej słona :) Już ją kocham. Moja Mama też, choć nie lubi. Nie, ona nie dalej jej nie lubi. Bo ona niczego nie lubi. Ale zjadła. Kawałek, nie, nie lubi. Drugi, też nie lubi. Po trzecim i czwartym też nie lubiła ;) Rozumiecie :)

Kruchy spód:
  • 2 szklanki mąki pszennej
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 200 g masła
  • 2 żółtka
  • ewentualnie 2 łyżki wody
Mąkę przesiać i wymieszać z zimnym masłem. Przecieramy rękami, mieszamy, aż uzyskamy mokry piasek. Wbijamy żółtka, zagniatamy ciasto. Gdyby bardzo strajkowało i nie chciało się zagnieść to dodajemy wodę.Wrzucamy do lodówki (na mniej więcej godzinę). Potem podpiekamy spód ok. 15-20 minut.Przed pieczeniem pamiętajcie, żeby ciasto ponakłuwać. Teraz mamy czas na przygotowanie masy.

  •  kilka plasterków boczku 
  • 2 duże cebule - u mnie jedna czerwona, jedna biała
  • 2 żółtka
  • 330 g śmietany kremówki
  • kilka garści sera zółtego
Boczek pokroiłam w paski i podsmażyłam na patelni. Potem odcisnęłam tłuszcz ręcznikiem papierowym. Cebulka w piórka również podsmażona.  Na kruchym spodzie ułożyłam cebulkę, potem boczek. Na to dużo sera żółtego. Żółtka roztrzepałam z kremówką i zalałam tym tartę. Lekko doprawiłam ziołami prowansalskimi i piekłam przez 40 minut w 180 stopniach. Smaczna zarówno na ciepło i na zimno :) Spróbujcie :)

czwartek, 10 listopada 2011

Restauracja Canton - gorąco odradzam


Jakiś czas temu znalazłam na Grouponie ciekawą ofertę. Zniżka na jedzenie w restauracji Canton. Propozycja ciekawa - jesz ile chcesz za 29,90. Względnie sporo, zniżka była 50% więc długo się nie zastanawiałam - 15 zł kosztuje przeciętny chińczyk, dlatego chętnie się wybrałam. Wolny czas znalazł się w sobotę. Wyczytałam, że obowiązuje rezerwacja. Dzwonię. Nie, nie, nie, w dzień to nie da rady, tłumy. Na 18 dopiero. Myślę, ok. Pani pyta się mnie czy bardziej mi nie pasuje 18.30, bo o 18 chyba jeszcze zajęte. Aha... niech będzie 18.30. Jedziemy na tę Wolę, szukamy miejsca. Takie niby-znane, a tu nie ma i nie ma. Biegamy, szukamy. O! Jest. Świetnie ukryte i schowane. Ale jest. Wchodzimy. I trochę się załamałam. Lokal malutki i odstraszający. Wystrój skrajnie minimalistyczny, szare płytki na podłodze, brudny biel na ścianach. Kilka prostych drewnianych stolików. Jakieś świeczki, niby dla ocieplenia klimatu. Wchodzimy, przypominamy się. Pani przepraszając za brak wolnych miejsc proponuje nam miejsce między ścianą a drzwiami wejściowymi. Nie, no wcale tu nie ma lekkiego przeciągu. Wcale w sali obok nie ma kilku wolnych stolików 4 osobowych. Ale niby zarezerwowane. Niby tak, ale przez godzinę nikt się nie pojawił. Wniosek - klient z Grouponem = nie warty uwagi klient. Ciekawe podejście.

Pani dała nam kartę, abyśmy podziwiali wygórowane ceny wszystkiego, co trzeba by dokupić (30 zł za jedzenie i cała reszta płatna?) czyli napoje i desery. Poprosiliśmy Nestea - nie ma! Ok, niech będzie sok. I "zapraszam na wycieczkę, pokażę wam na czym polega nasza restauracja." Myślałam, że na jedzeniu i się nie pomyliłam. "Tu są dania na grilla, bierze się i niesie kucharzowi, ale dla groupona dopłata. Tu dania główne, tu sałatki, to można jeść. Tutaj wok, też do kucharza, i też z dopłatą". Grill mnie nie powalił, jedno mięso w jakieś marynacie i papryka z warzyw, przeżyję bez. Wok mnie rozśmieszył - trochę makaronu sojowego i kilka krewetek - przeżyję bez. Dania dla mnie. Może najpierw zacytuję jak przedstawia je restauracja na swej stronie:

Restauracja Canton Kuchnie Świata to coś więcej, niż tylko proste menu i popularne dania znane ze wszystkich lokali gastronomicznych. U nas klient sam dobiera sobie składniki i proporcje. Wybiera dokładnie to, na co ma ochotę. Naszym zadaniem jest przygotowanie posiłku zgodnie z życzeniem klienta i na jego oczach.
Dzięki bogatej ofercie sałatek, past, zup, mięsiw, owoców morza czy makaronów można tworzyć dziesiątki pysznych kompozycji, które za każdym razem będą smakować całkiem inaczej. Liczy się pomysłowość i odwaga w odkrywaniu nowych smaków.

Tak. Zdecydowanie coś więcej niż proste dania. Bo przecież ugotowanie makaronu na papkę takie proste nie jest. Tak przeraźliwie rozgotowanego makaronu w życiu nie jadłam. Bogata oferta sałatek kończy się na tradycyjnych surówkach z pudełek - czerwona kapusta, marchewka z czymś tam, aaa - oryginalna sałata pekińska z sosem i śladowymi ilościami dodatków. Szalenie bogaty wybór past - carbonara i dwa makarony wybełtane z mdłym sosem. Mięsiwa -tak, całe jedno. Mięso nawet było smaczne, ale smakowało wszystkim obecnym, wobec czego trochę było go mało... Ryba w sosie, którą Rafał wziął za pulpety i w smaku nie odczuł różnicy. Obrzydliwa carbonara. Zupełnie mdła i niesmaczna (i tu się zgadzam, że to coś więcej niż popularne danie - okropnie zepsute danie). Kolejny dodatek - pieczone ziemniaki. A raczej przyprawy z ziemniakami. Zupełnie powalające połączenie soli, przypraw do potraw indyjskich i ziół prowansalskich, nie spotykane nigdzie indziej. Przypraw kucharze nie pożałowali - ziemniaki się w nich zgubiły.
 
Czytam dalej stronę:
Prócz bogatej oferty dań głównych naszym klientom proponujemy również szereg napojów, wśród których warto wymienić m.in. świeżo wyciskane soki grejpfrutowe i pomarańczowe, różnego rodzaju kawy, zaczynająć od małej expresso, a kończąc na wyśmienitej late. Dla amatorów złocistego trunku przygotowaliśmy piwo beczkowe marki Carlsberg i Okocim.


Tak, przepyszny sok "świeżo wyciskany". Pani postawiła nam dwie szklanki i dwie butelki soku Cappy... Kawy owszem zaczynają na espresso (swoją drogą, co to jest "expresso"?) i kończą się na latte. Tylko nic pomiędzy nimi nie ma. Drinki powyżej 15 zł...

Jest to jedna z niewielu restauracji w Warszawie, jak i w całej Polsce, gdzie można odbyć kulinarną podróż po świecie jedynie za 29,99zł. Potrawy przygotowywać będą dla Państwa najlepsi kucharze, a wśród nich rodowity Nepalczyk oraz znany i lubiany Grzegorz Komendarek.

Podróż kulinarna po świecie... Tak, światową potrawą była nieudana carbonara i tyle było tej kuchni światowej. Bo kilka krewetek i makaron sojowy nie tworzy jeszcze kuchni chińskiej. Polskością też nie pachniało. Ot takie resztki z kilku obiadów. Kucharz kręcił się jeden, machał w samotności patelnią, bo nikt z obecnych nie skusił się na woka ani grilla.

Zabrakło mi w tej restauracji tego czegoś. Gdy wychodzę coś zjeść, chciałabym spróbować czegoś, czego nie jadłam lub nie umiem/nie lubię/nie potrafię przygotować. Dania proste jak drut, a do tego porażkowo przygotowane. I pani kelnerka, która chciałaby być miła, ale pytaniem czy może zabrać nasze talerze widząc, że jeszcze nie kończymy trochę mnie załamała.

Może jestem wymagająca, ale uważam, że jako kucharz-amator robię jedzenie dużo lepsze. I nie rozgotowuję makaronu.

Bardzo, bardzo, bardzo nie polecam.



Obrazek i cytaty zaczerpnęłam ze strony restauracji.

środa, 9 listopada 2011

Drożdżówki z serem


Zdecydowanie moje ulubione drożdżówki. Ja od siebie dodałabym jeszcze tonę bakalii, ale wciąż próbuję zrozumieć ludzi, którzy ich nie lubią. Świeże przez kilka dni, choć długo nie wytrzymują niezjedzone :) Chyba, że wypieka się ich tyle, co przez dwa dni w piekarni...

Przepis na ciasto identyczny jak przy odrywańcu z cynamonem i orzechami - 5/6 ciasta poszło na drożdżówki.

Masa serowa:
  • 1 kg sera
  • 1 jajko
  • cukier do smaku - ok. szklanka
Ser zmieliłam, myślę, że można użyć gotowego sera mielonego (do serników). Ja nigdy go nie używałam, ale nie wszyscy mają maszynki. Do sera dodajemy jajko i cukier i mieszamy.


Od wyrośniętego ciasta odrywamy spory kawałek i odstawiamy ciasto do ciepła. Formujemy ciasto - rozszerzamy na prostokąt. Obficie smarujemy masą serową i zwijamy jak roladę.
 Taki wałek ciasta kroimy na grube plastry, które lekko rozpłaszczamy palcami.



Każdą drożdżówkę smarujemy roztrzepanym jajkiem i pieczemy ok. 15 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni. Powtarzamy aż do wykończenia ciasta.

Jeśli chodzi o nadzienie, to polecam również jabłka z cynamonem, ale wtedy formujemy bułeczki :)

Czekamy chociaż pięć minut. Podobno ciasto gorące jest niezdrowe. Ale tak bardzo ciągnie :) Do tego szklanka zimnego mleka - pycha!

poniedziałek, 7 listopada 2011

Cappuccino na smutne, szare popołudnie

Czego chcieć więcej? Pyszne, słodkie cappuccino z grzeszną ilością bitej śmietany... Ach :)

Potrzebna będzie:
  • ulubiona kawa tudzież espresso
  • cukier waniliowy
  • cynamon
  • bita śmietana
  • mleko/kremówka
Do gorącej kawy dodałam cukier i cynamon, uzupełniłam śmietanką kremówką (tak, rozpustnie, tak, nie mam mleka w lodówce). Do tego dużo bitej śmietany i okruchy z wafelka orzechowego :) Ach... chyba polubię poniedziałki :)

Przepis na kawę dołączam do Akcji Viva Italia! w kategorii dolci e un caffé - bo i słodkie i kawa :)

Le petit déjeuner 10 - odrywaniec z orzechami i cynamonem

Przepyszny, cynamonowy, prawie świąteczny. Odrywaniec czyli ciasto do odrywania. Powstały z resztek ciasta drożdżowego, które było potrzebne do upieczenia drożdzówek z serem. Idealny na ciepło, pyszny po ostygnięciu. Ze szklanką mleka śniadanie doskonałe :)
Z tej proporcji wyjdzie nam 6 takich odrywańców (u mnie 1 + mnóstwo drożdżówek z serem):
  • 2 kg mąki (+0,5 kg w zapasie do podsypywania)
  • 10 żółtek, 2 całe jajka (łącznie 10 żółtek)
  • 2,5 szklanki cukru
  • 10-15 dag świeżych drożdży
  • 1 l mleka
  • 1,5 kostki masła
  • aromat waniliowy (opcjonalnie)
Mleko gotujemy, po ugotowaniu wrzucamy masło i studzimy. Drożdże rozkruszamy, posypujemy dwoma łyżeczkami cukru i 1-2 łyżkami ciepłego mleka. Zostawiamy w cieple, aż trochę urosną (zapienią się).
 Jajka ucieramy z cukrem (moja mama uznaje trzepaczkę do jajek, ja wzięłam mikser i utarłam na puch. Potem mąka, letnie mleko i drożdże. Wyrabiamy, w razie czego dosypujemy mąkę. Generalnie wyrobione ciasto ma się odklejać od rąk (ugniatamy ok. 300 razy). Odstawiamy do wyrośnięcia -objętość musi się podwoić co najmniej 2 razy (ok. 1 godzina).

Z ciasta odrywamy kawałek i wałkujemy go na prostokąt o wymiarach 30 x 45cm. Posypujemy namiętnie cynamonem, cukrem i orzechami laskowymi.

 Rozcinamy je na 6 równych pasków  (przyrządy do mierzenia dowolne - oko, metrówka, linijka, metr krawiecki - co znajdzie się pod ręką).

Paski składamy jeden na drugi. Możemy je trochę ponaciągać, żeby wszystkie były mniej więcej podobne.

I znowu kroimy na 6 równych kawałków :)

Każdy kawałek obracamy i wkładamy do foremki. Ja miałam za dużą formę, dlatego dorobiłam dodatkowe 4 kawałki ciasta. Smarujemy roztrzepanym jajkiem. Pieczemy 45-50 minut lub nawet dłużej w 180 stopniach. Gdyby się przypiekało za mocno przykrywamy folią aluminiową.

W sumie warto poczekać, żeby choć trochę przystygło. Ale zapach po wyjęciu tak kusi...
Miłego dnia!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...